Że sprawa z Kosowem jest skomplikowana, wiedzą wszyscy. Nie wszyscy ten kraj uznają. Wjazd do Serbii z kosowską pieczątką w paszporcie jest problematyczny (Serbowie nie wpuszczają do siebie przez serbsko-kosowską granicę osób, które do Kosowa wjechały inaczej niż przez Serbię, czyli przez Macedonię, Albanię albo Czarnogórę), dlatego też udajemy się na jednodniowy wypad do Kosowa, ale nie jedziemy potem od razu do Serbii, tylko musimy jeszcze wrócić do Macedonii i przekroczyć granicę serbsko-macedońską, bo przez serbsko-kosowską by nas nie wpuścili.
Na granicy Kosowa trzeba kupić ubezpieczenie, ponieważ zielona karta nie jest w Kosowie ważna. Minimalne ubezpieczenie kosztuje 20 euro.
W Kosowie ma się wrażenie, że jest dość normalnie i bezpiecznie. Momentami przypomina to Albanię, no ale w końcu mieszkają tu Albańczycy. Jest dość dużo wojska. Siły KFOR patrolują większe miasta, mijamy też polskich żołnierzy.
Ślady wojny widać dość często - pomniki poległych, napisy i graffiti na murach, serbskie enklawy otoczone tak wysokimi murami, że nawet drzew zza nich nie widać.
Docieramy do monastyru Vysoki Decan. To niezwykle ważne miejsce dla Serbów. W ogóle w tym rejonie znajduje się siedziba serbskiej cerkwi. Dlatego sił KFOR jest tutaj naprawdę dużo. Mają chronić Serbów i serbskie zabytki przed Albańczykami. Żeby dojechać do monastyru mijamy dwa posterunki KFOR, które wyglądają jakby była wojna... Zasieki, broń, żołnierze, okopy, opancerzone pojazdy. Przed wejściem do monastyru musimy zostawić żołnierzom paszporty, a w zamian dostajemy przepustki. Jesteśmy jedynymi tutaj turystami.