Znacie pewnie piramidy ze zdjęć. Dumnie górujące nam maluczkimi ludźmi, już z oddali robiące piorunujące wrażenie. Ale to rzeczywistość pocztówkowa. Bo tak naprawdę piramidy stoją prawie w mieście (Giza to już część rozrastającego się Kairu) i bardzo trudno zrobić im zdjęcie tak, żeby w kadr nie wszedł żaden człowiek. Z piramidami jest tak, że otacza je istny tłum ludzi, dziesiątki autokarów, tysiące turystów, setki egipskich naganiaczy i naciągaczy.
Choć turystyczne regiony Egiptu, Sharm el Sheikh i Hurghadę oraz ich okolice, dzieli do Kairu odpowiednio ponad 570 i 460 km, to i tak do stolicy Egiptu ciągną rok w rok miliony ludzi. To sława piramid jak magnes ściąga w stronę tej największej metropolii Afryki tych wszystkich ludzi, pragnących na własne oczy przekonać się jak wygląda jedyny ocalały cud starożytnego świata.
A robi on wrażenie. I już nie przeszkadza tak bardzo tłum dookoła, już nie doskwiera upał - bo jesteśmy pod piramidami. I znów - ludzie wdrapują się na górę, wybierają po kamyczku. Choć jest tu policja, która teoretycznie powinna pilnować piramid, ale przecież chętnie zrobi nam zdjęcie na piramidzie za one dollar.
Spod piramid przejeżdżamy jeszcze autokarem kawałek do Sfinksa. Tutaj taras widokowy jest niewielki, dlatego tłum ludzi jeszcze większy, jest jeszcze ciaśniej i goręcej. Z trudem udaje się zrobić jakieś zdjęcie, o kontemplacji nad tym zabytkiem starożytności i jego ciekawą historią, nawet nie wspominając.
Na pożegnanie z piramidami i Sfinksem ścigają nas jeszcze okoliczni naciągacze i sprzedawcy wszystkiego. Pakujemy się do autobusu i w drogę. Przed nami wiele kilometrów, do Hurghady dotrzemy w nocy.