Po 6-godzinnej podróży rankiem docieramy do Kairu. Ta wielomilionowa metropolia i największe miasto Afryki wita nas slumsami, śmieciami, walącymi się i nie dokończonymi domami. Wiele z nich nie ma dachu, niewiele jest wykończonych (większość to budynki z cegieł bez dachu i z otworami w miejscu okien), są w nieustającej budowie i przebudowie - tradycja rodzinna i bieda powoduje, że każde kolejne pokolenie rodziny nie wyprowadza się "na swoje", tylko po prostu dobudowuje piętro w domu.
Przejeżdżamy przez coś na kształt miejscowego city - biurowce, nowoczesne budowle, centra handlowe. Docieramy do Muzeum Egipskiego. Mam z nim dwa skojarzenia - niewyobrażalne tłumy ludzi oraz brud i zaniedbanie pamiątek i zabytków, które w bardziej rozwiniętym kraju byłyby prawdopodobnie otoczone należną im troską. Ale od początku. Kiedy wycieczka podjeżdża pod budynek muzeum - mimo że niepozorny, każdy turysta już wie, że to tutaj. Po czym poznać to miejsce? Bo ogromnej kolejce do wejścia i tłumach kłębiących się przed autokarami. W autobusie trzeba niestety zostawić aparaty fotograficzne, bo w Muzeum Egipskim nie wolno robić zdjęć. Przeszła mi nawet potem przez głowę myśl, że to może dlatego, żeby w świat nie wychodziło zbyt wiele dowodów pokazujących w jak skandalicznych warunkach przechowywane są skarby starożytnych Egipcjan... W Muzeum panuje wielki ścisk i hałas. Jest duszno i gorąco, nie ma klimatyzacji. Większość eksponatów jest zakurzona, wiele niszczeje gdzieś w kącie (nie mówiąc już o magazynach), opisane są często zwykłym flamastrem - i to nierzadko nie na karteczce obok ale na samym eksponacie. W godnych warunkach przechowywane są w zasadzie tylko skarby znalezione w grobowcu Tutenchamona.
Po opuszczeniu muzeum jemy obiad na statku zacumowanym na Nilu i udajemy się do fabryki perfum, a następnie do pracowni papirusu. Nie wiem, na ile te produkty są faktycznie autentyczne i warte zakupu, ale i tak warto zobaczyć, jak się wyrabia papirus i może coś zakupić na pamiątkę. My skusiliśmy się właśnie na papirus.