Do Sarande, gdzie mieliśmy zamiar odpoczywać kilka dni, planowaliśmy dotrzeć o jakiejś rozsądnej porze, żeby uniknąć jazdy albańskimi drogami nocą. Niestety, nie udało się. Podróżowanie po Albanii zajmuje znacznie więcej czasu niż wynika z mapy, nawigacji i rozsądku. Ruch jest naprawdę duży w miastach (nie ma obwodnic), czasem się można pogubić, bo oznakowania dróg są słabe, nad morzem jest jeden wielki korek, a w górach tak kręte drogi, że naprawdę wolno się je pokonuje.
A więc dojechaliśmy do Sarande po zmroku. Miał być największy nadmorski kurort w Albanii, a tu cicho, ciemno, żywego ducha na ulicach, opustoszałe hotele, miasto wymarłe... Trochę błądziliśmy zanim znaleźliśmy nasz hotel - też zupełnie pusty i ciemny... Pojawili się jacyś goście hotelowi na recepcji (recepcjonisty nie było...), okazali się być Polakami:-) Wkrótce pojawiła się też obsługa hotelowa i... prąd!! Okazało się, że w sezonie przy dużej liczbie turystów, w Sarande miewają przerwy w dostawie prądu. Światło pojawiło się na ulicach, wróciło życie, a mi spadł kamień z serca.
Sarande to typowy kurort, gdzie poza plażami i hotelami wiele nie ma. W centrum jest promenada, sklepy i sporo restauracji (najlepsze owoce morza, jakie jadłam na Bałkanach! - w dodatku jest tutaj bardzo bardzo tanio).
Miasto jest otoczone górami i rozciąga się z niego widok na Korfu. Plaże czyste, spokojne, nieźle utrzymane, z dobą infrastrukturą.